Często powtarzam, że balans jest podstawą sukcesu (nie tylko dietetycznego – mam wrażenie, że każdego).
I uważam, że skrajność w żadnej dziedzinie życia nie jest dobra, nie prowadzi do niczego dobrego, bywa wręcz, że niszczy.
Ale… skłamałabym, gdybym powiedziała, że Ja ten balans zachowuję zawsze, wszędzie i w ogóle mam go w małym paluszku.
JESTEM MISTRZYNIĄ SKRAJNOŚCI
Uważam że jestem MISTRZYNIĄ popadania w skrajności i dlatego doskonale wiem jak to przeważnie się kończy, przeważnie niefajnie, żeby nie powiedzieć tragicznie.
Dlatego Cię ostrzegam, że z reguły nie tędy droga!
ZABURZENIA ODŻYWIANIA
Moja pierwsza skrajność dotyczyła niczego innego jak oczywiście nastoletniego ODCHUDZANIA SIĘ! Jakże by inaczej…
Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że wiem jak to jest wpaść w zaburzenia odżywiania i doprowadzić się do skrajności. Psychicznej, wyczerpania fizycznego i zaniku miesiączki.
OBSESJA MYŚLI
Byłam przekonana, bo wmówiłam sobie, że jak schudnę to będę ładna i wtedy będę lubiana. Czyli po prostu będę lepsza niż jestem i znikną moje problemy.
Towarzyszyło mi obsesyjne myślenie:
-
jak zrobić by nie zjeść posiłku, a żeby otoczenie myślało, że zjadłam,
-
jak „spalić” w ostateczności zjedzone kalorie,
-
co zrobić, żeby nie czuć głodu i o nim nie myśleć.
Ogólnie w tamtym okresie moje dni były bardzo podobne do siebie, od pobudki do wieczora głównym tematem rozmyślań było jedzenie, a raczej niejedzenie.
Obrałam sobie taką taktykę: w czasie wakacji starałam się chodzić bardzo późno spać (gdyż o dziwo wieczorem łatwiej było mi poskromić apetyt). Robiłam to tylko po to by następnego dnia równie późno wstać. Dzięki temu mój dzień był krótszy i krócej musiałam myśleć o jedzeniu.
Praktycznie każdy dzień mijał mi bez jakichkolwiek przyjemności, nic mnie nie cieszyło, ponieważ radość mógł wywołać tylko ubytek masy ciała. Jeśli takowy się pojawił to radość przeważnie i tak była krótkotrwała, gdyż zaraz pojawiał się strach przed przytyciem i stratą „sukcesu”
Z tygodnia na tydzień potęgował się mój lęk chociażby przed wspólnymi posiłkami np. podczas rodzinnych wyjazdów czy świąt.
Myślę, że najtrudniejszy okres trwał około pół roku. Wtedy czułam, że naprawdę jest mi ciężko, szczególnie psychicznie…
Kiedyś usłyszałam od koleżanki pewne słowa. Otóż podczas którejś z naszych rozmów powiedziała: „jesz po to by żyć, a nie żyjesz po to by jeść”
I w końcu nadszedł moment (rzecz jasna, nie natychmiast po tych słowach), w którym powolutku zaczęłam próbować wychodzić z błędnego koła, ale jeszcze niestety nie na prostą.
KOLONIE Z ZABURZENIAMI ODŻYWIANIA
Podczas wakacyjnego wyjazdu do Grecji byłam już w stanie jeść, ale tylko „główne” posiłki. W ogóle nie było mowy o jakichkolwiek przekąskach. – A i tak wyrzuty sumienia mnie dopadały.
Koleżanki co chwila a to jakieś lody, gofry, chrupki, chipsy i inne różności – Ja kompletnie NIC, ani jednego loda, ani jednego gofra.
NIE KUPIĘ TYCH CIASTEK!
Jakiś czas później, gdy już było całkiem dobrze z tym moim „jedzeniem” wciąż jednak miałam ogromny problem, coś jakby wstyd przed zakupem „produktu niedozwolonego na diecie”, nawet jeśli nie był on dla mnie.
„…bo co Pani kasjerka i co ludzie w kolejce pomyślą… taka grubaska i jeszcze ciastka kupuje albo chipsy…”
DZIĘKUJĘ, NIE MAM OCHOTY NA CIASTO
W okresie wychodzenia z błędnego koła bardzo nie lubiłam jeść w towarzystwie.
No może jeszcze te tzw. główne posiłki przechodziły mi przez gardło, ale wszelkiego rodzaju desery już niekoniecznie.
Podczas gdy siedzieliśmy wszyscy razem przy wspólnym stole, całkowicie powstrzymywałam się od ich konsumpcji. A później jak nikt nie widział to jeden mały kawałeczek, potem drugi mały kawałeczek, oczywiście „w ukryciu” aż zjadłam cały pasek blachy ciasta… i już wraz z ostatnim kęsem dopadały mnie ogromne wyrzuty sumienia… i ogromna chęć ukarania się albo poprzez ćwiczenia, które miały „spalić” to co zjadłam, albo głodówką kolejnego dnia. A najlepiej jednym i drugim.
Co znaczy w ukryciu? Nie chowałam się jakoś bardzo po kątach, ale słodkości jadałam tylko wtedy gdy nikt nie widział i nie był w stanie usłyszeć otwieranej przeze mnie lodówki czy szafki. Nigdy w towarzystwie!
Z tym podjadaniem kawałek po kawałku podświadomie chodziło mi chyba o to by tak naprawdę oszukać samą siebie. Mój mózg miał nie zakodować zjedzonej porcji ciasta:
-
bo ostatecznie porcja ciasta nie była ściśle określona, początkowo był to tylko malutki kawałeczek,
-
nie miałam go fizycznie na talerzu,
-
nie widziałam tej porcji w całości,
-
i ostatecznie nie jadłam ciasta świadomie.
Mój mózg miał nie robić mi wyrzutów, bo przecież taki kawałeczek się nie liczy.
To wszystko mnie przerażało, przerażał mnie mój apetyt, zachcianki, potrzeba zjedzenia czegoś niedozwolonego, że pozwalam sobie i przestaję nad tym panować, przerażały mnie też te ogromne wyrzuty sumienia.
Okazało się, że jednak jedzenie wciąż miało nade mną totalną władzę, a nie ja nad nim.
No ale na szczęście drugi raz udało mi się przerwać samonapędzające się koło, choć tendencja do popadania w skrajności dalej ze mną pozostała… i pozostaje wciąż, tylko na innych płaszczyznach.
ORTOREKSJA I AKTYWNOŚĆ FIZYCZNA
Dużo później, bo w czasie studiów zaczęłam popadać w innego rodzaju skrajność – ortoreksję – krótko mówiąc jest to patologiczna koncentracja na spożywaniu jak najzdrowszych produktów. Równocześnie zafiksowałam się na punkcie aktywności fizycznej i praktycznie codziennych treningów.
I wcale nie pomagały mi wtedy zaobserwowane „fit” konta na instagramie. Było wręcz odwrotnie. Porównując się do tych dziewczyn, kobiet, trenerek, popadałam w coraz większą frustrację, że nigdy nie osiągnę takiego efektu, nigdy im nie dorównam, zawsze będę gorsza.
Ostatecznie uratowało mnie odobserwowanie wszystkich kont tego typu…
PERFEKCJONIZM I NISKIE POCZUCIE WŁASNEJ WARTOŚCI
Dziś tak sobie myślę, że prawdopodobnie za popadanie w te skrajności, przynajmniej częściowo, odpowiadają:
-
mój perfekcjonizm,
-
brak poczucia własnej wartości,
-
dość istotna zewnątrzsterowność
-
oraz presja otoczenia
Bo przecież jak ja coś sobie zaplanuję i się do tego zabiorę – to nie zrobię tego na „pół gwizdka”. Nie dopuszczam do siebie możliwości realizacji planu „jakoś tam”, muszę go zrealizować od A do Z. Chcę go zrealizować jak najlepiej tylko się da (bo wcale nie najlepiej jak ja potrafię. Przecież zawsze można lepiej, zawsze znajdzie się ktoś lepszy, a ja muszę go wyprzedzić). Kompletnie nie mam wtedy umiaru w realizacji etapów planu. Realizuję je w jak największej ilości i oczywiście w jak najkrótszym czasie…
Nie umiem zbyt długo czekać na efekt. Jestem cierpliwa, ale tylko do czasu.
A gdy następuje moment, w którym nie jestem już w stanie przekroczyć kolejnego progu, pułapu, swojej granicy, nie umiem się z tym pogodzić. Nie umiem zaakceptować, że nie jestem najlepsza. Że nie muszę być najlepsza… Nie doceniam tego co już wypracowałam i osiągnęłam.
Koncentruję się tylko na tym gdzie jest meta kogoś innego (TEGO LEPSZEGO) a kompletnie nie szanuję swojego podium.
LICZY SIE TYLKO CEL
Mam duży problem z akceptacją stanu rzeczy gdzieś pośrodku, nawet tymczasowo… strasznie „uwiera” mnie fakt, że nie jestem w stanie osiągnąć najwyższego podium, najbardziej oddalonej mety.
Mam też problem z czerpaniem radości i satysfakcji z drogi, z procesu zmiany… z procesu dążenia do celu – swojego realnego celu a nie tego najambitniejszego, najbardziej odległego.
I dlatego tak doskonale Cię rozumiem, gdy Ci się odechciewa.
DESTRUKCYJNE PODEJŚCIE
Ja już się przekonałam na własnej skórze jak mocno destrukcyjnie działa podejście zero-jedynkowe.
Natomiast teraz zaczynam to rozumieć, tak na poważnie… jakich zniszczeń to dokonuje i jak wielu płaszczyzn to dotyczy, m.in.:
-
utraty wiary w siebie
-
utraty poczucia sprawczości
-
niskiej samooceny
-
osłabienia relacji z bliskimi
-
utraty radości
-
utraty poczucia sensu
DIETA NA 100% albo wcale
I czy nie jest tak, że gdy masz problem z nadmierną masą ciała i gdy już się zdecydujesz by zastosować dietę, to chcesz mieć efekt za 2-3 miesiące?
Jesteś ostro zdeterminowana i rzucasz się na głęboką wodę. Może wystarczy Ci zapału na walkę o efekt nawet przez pół roku.
I wtedy zazwyczaj:
-
Eliminujesz nie tylko słodycze, ale ogólnie większość węglowodanów w tym również pieczywo i makaron
-
Rezygnujesz z mleka i cukru w kawie
-
Z owoców jesz tylko grejpfruty
-
Mimo że boli Cię brzuch codziennie jesz brokuły i selera naciowego
-
Kolację jesz tylko do 18 albo wcale i tylko w formie sałatki
-
Rezygnujesz ze spotkań towarzyskich
-
Zaczynasz intensywnie ćwiczyć
-
A w tym wszystkim jeszcze ogarniasz pracę i obowiązki domowe tak jak do tej pory – czyli perfekcyjnie
Natomiast jeśli pomimo podjętych działań nie uzyskujesz zamierzonych efektów w założonym przez siebie czasie, dopada Cię wkurw i z reguły odpuszczasz.
Albo zupełnie (bo przecież to nie ma sensu, mi nigdy nic się nie udaje), albo za chwilę przejdziesz na inną, która tym razem rozwiąże Twój problem.
Oczywiście po jednej lub kilku „ucztach”, czyli po rekompensacie za ten okropny dla Ciebie czas spędzony na diecie.
I to jest idealny przykład popadania ze skrajności w skrajność – albo jestem na diecie albo nie, ZERO : JEDEN.
I funkcjonuję od diety do diety, od frustracji z głodu do frustracji wynikającej ze złamania zasady, czyli w sumie poniesionej porażki…
Ja się wcale nie dziwię, że to nie działa, że to nie prowadzi Cię do celu.
Gdy pozbawiłaś się tak dużej przyjemności dnia codziennego (którą do tej pory czerpałaś z jedzenia), zamieniłaś to na karę. – To ja pytam, jak to ma się udać?
METODA MAŁYCH KROKÓW
Wiem, że wciąż ciężko jest Ci uwierzyć, w to co mówię… w ogóle nie dopuszczasz teorii, że możesz osiągnąć cokolwiek a nawet zdecydowanie COŚ WIECEJ, gdy zastosujesz małe zmiany, wprowadzisz je stopniowo… ale regularnie, systematycznie, powtarzane i utrwalane.
A przede wszystkim wprowadzisz zmiany dopasowane do siebie i do swoich możliwości!
Z reguły chyba rzadko nam coś wychodzi, jeśli się do tego zmuszamy…
Kiedyś w końcu Ci się uleje i powiesz dość! I wtedy popadniesz znów w skrajność, ale tym razem nic nierobienia.
Chyba, że należysz do osób zero – jedynkowych, które uznają tylko i wyłącznie metodę „cesarskiego cięcia” – tzw. rewolucji. Rozumiem, szanuję i akceptuję.
Nie będę ani krytykować ani przekonywać do swojej racji – jeśli tylko Twoja metoda działa i niczego po drodze nie niszczy to SUPER!
CO CHCESZ OSIĄGNĄĆ?
Aby zaszła jakaś zmiana, po prostu musisz coś zmienić :). Chyba jakoś tak to było… Podstawowe pytanie czy tylko chcesz zmiany, czy również chcesz coś zmienić? Niestety od samego „chcenia” nic się nie zrobi i nic się nie zmieni.
Warto zaakceptować fakt, że zmiany powodują dyskomfort i jednocześnie wziąć odpowiedzialność za wprowadzenie potrzebnych zmian.
Jaki jest Twój cel?
Jaką jedną rzecz/ czynność możesz od dziś wprowadzić by osiągnąć ten cel?
Dla przykładu:
-
chcę schudnąć – co mogę zrobić?
-
do każdego posiłku dodam garść warzyw (nie musisz od razu zaprowadzać rewolucji i wymieniać całego menu, wystarczy że je będziesz stopniowo modyfikować) lub
-
słodycze ograniczę do 2 ulubionych rodzajów, nie będę jeść tych przypadkowych lub
-
będę odmawiać, gdy ktoś mnie czymś częstuje, a ja nie mam na to ochoty lub
-
jeśli mam ochotę na coś słodkiego zjem tylko określoną porcję i wyłącznie po jednym z głównych posiłku w ciągu dnia.
-
-
chcę być bardziej aktywna – co mogę zrobić?
-
codziennie wyjdę na godzinny marsz, a jeśli nie mam tyle wolnego czasu to i tak wyjdę tylko, że na krótszy, (ja muszę bo mam psa) lub
-
wykonam 30 – 40 minut ćwiczeń wzmacniających na macie, by np. odciążyć kręgosłup lub
-
w weekend będę np. jeździć rowerem, pójdę na basen, pobiegam, potańczę, pójdę na długą wędrówkę do lasu lub
-
codziennie będę z pracy/ szkoły wracać piechotą lub wysiądę na wcześniejszym przystanku lub
-
codziennie zaparkuję samochód na parkingu bardziej oddalonym od miejsca docelowego lub
-
zawsze gdy tylko mam dostęp do windy, zrezygnuję z niej na rzecz schodów
-
-
chcę przestać jeść przypadkowe produkty – co mogę zrobić?
-
codziennie zaplanuję śniadanie i kolację – ale wybiorę proste, szybkie w realizacji i powtarzalne przepisy, z krótką listą składników lub
-
dzień wcześniej przygotuję jeden główny posiłek w podwójnej porcji (na dwa dni) i jeśli muszę zabiorę go ze sobą do pracy/szkoły – przy planowaniu wezmę pod uwagę ten posiłek, z którego realizacją mam największy problem – śniadanie, obiad, kolacja? Lub
-
idąc na zakupy zaplanuję posiłki na dwa dni i zrobię listę zakupów
-
-
Chcę … (no właśnie czego Ty chcesz?) i od razu odpowiedz sobie co możesz zrobić by to osiągnąć?
I nie chodzi o to byś teraz zrobiła listę 5 celów i do każdego dopisała po 10 czynności dla ich osiągnięcia.
Myślę, że już wiesz, że w bardzo łatwy sposób możesz tutaj znów popaść w skrajność.
Na początek postaw sobie jeden cel i zastosuj jedną czynność.
CIERPLIWOŚĆ
Uważam, że najważniejsze jest by oswoić w sobie cierpliwość. Zaakceptować tę jakże długą drogę do celu i nie szukać ścieżek na skróty. Przecież już wielokrotnie sprawdziłaś, że właśnie ten sposób na skróty kompletnie nie działa.
Zaprowadź zmianę w końcu, w zgodzie ze sobą i w swoim tempie. Skoncentruj się na sobie a nie na efekcie końcowym.
Nie rób tego dla samej nagrody, którą jest schudnięcie samo w sobie.
Poczuj w sobie potrzebę dawania czegoś z siebie i bądź dumna z własnych dokonań (wszystkich nawet tych małych)
Ja praktycznie codziennie walczę ze sobą, gdy zaczynam planować swój dzień. Uczę się by nie zapisywać w kalendarzu zbyt wielu zadań. Tutaj wciąż mam tendencję do popadania w skrajność, a doba przecież nie jest z gumy i moja energia też jest ograniczona.
Podobnie jak Ty zawsze chcę zrobić więcej, z górką, na zapas… bo jutro może coś się wydarzyć, coś co pokrzyżuje moje plany i wtedy wszystko szlag trafi, z kolei gdy odpuszczę to przecież nastąpi koniec świata!
Mam nadzieję, że zainspirowałam Cię do przemyśleń.
Że zaszczepiłam w Tobie chęć nie tylko do zmiany, ale przede wszystkim do jej wprowadzenia, czy to na płaszczyźnie myśli czy już czynów!
Trzymam kciuki! I życzę powodzenia!